Dlaczego nie warto wychodzić z kina przed napisami?
Od razu odpowiem na tytułowe pytanie: ponieważ może nas ominąć muzyczna uczta, o jakiej podczas seansu nawet byśmy marzyć nie śmieli.
- pisze Łukasz Jakubowski -
przeczytaj lub wróć do rubryki Batutą po ekranie.
fot. Copyright Paramount Pictures. 2008„Projekt: Monster” („Cloverfield”) – ciekawostka katastroficznej odmiany monster movie z 2008 roku. Gigantyczny potwór grasuje po ulicach Nowego Jorku, przy okazji zrównując z ziemią najsłynniejsze budowle. Ot, nic wielkiego, scenariusz od czasu pierwszego „King Konga” realizowano po stokroć. Bywało, że zmieniano nazwy miast. No i budżet zwiększał się wraz z rocznikiem. Słowem, to wszystko już było.
Czyżby? Otóż nie okiem amatorskiej kamery. Obrazem trzęsie, a filmem raz po raz rwie, jak rzadko kiedy w tym gatunku. Oczywiście reporterską formę skrupulatnie kontrolują twórcy - odpowiadają przecież za miliony dolarów wyłożone przez producentów m.in. na to, by publiczność mogła wyraźnie zobaczyć tytułowego potwora. Dla wzmocnienia efektu realizmu zrezygnowano, o zgrozo!, z muzyki ilustracyjnej. Szczęśliwie brak ten wynagrodzono tym, którzy nie wyszli z kina przed końcowymi napisami. Długiej wędrówce nazwisk po ekranie towarzyszy doskonały utwór autorstwa znanego wówczas z serialu „Lost” Michaela Giacchino. Jako że „Projekt: Monster” to film katastroficzny, czytaj: wysokobudżetowy, czytaj: lista płac jest dłuższa niż zwykle o nieprzeliczone piony efektów specjalnych, to i muzyka szczęśliwie trwać może bez mała dziesięć minut. Ewenement! Warto nadmienić, iż Giacchino stał się w ostatnich latach orędownikiem starego, dobrego zwyczaju pisania suit pod napisy końcowe. Nazywany trochę na wyrost następcą Johna Williamsa, jego właśnie wzorem zbiera najważniejsze motywy z całego filmu i układa je w koncertowe zestawienia cieszące ucho miłośników listy płac „Iniemamocnych”, „Ratatuja” czy „Super 8”. I honorowy Oscar mu za to!
http://www.youtube.com/watch?v=5igpBHE0oiY
Do muzycznej oprawy napisów końcowych słuszną wagę przykłada tercet reżyserski: Tom Tykwer, Johnny Klimek i Reinhold Heil. Panowie ci odpowiadają również za partytury do swoich filmów. Podczas gdy materiał filmowy „Atlasu chmur” zdecydowanie podzielił widzów i krytyków, końcowy utwór, rozwijający na wzór „Bolero” Ravela jeden z tematów, absolutnie zjednoczył miłośników soundtracków. Prosta melodia, przekazywana sobie przez kolejne instrumenty, a potem coraz większe sekcje, aż do potężnego, eksplodującego finału – dawno w gatunku muzyki filmowej nie było utworu tak autonomicznego, tak ostentacyjnego w swojej niezależności od obrazu, a podlegającego li tylko prawidłom muzycznym. Tykwer, Klimek i Heil podobnie uczynili we wcześniejszym o trzy lata, szpiegowskim „The International”. End Title to słabszy, ale ciągle godny uwagi.
Jeżeli powyższe argumenty nie przekonują Czytelnika do pozostawania w sali kinowej po włączeniu świateł, niech dobrze wie, iż walc Wojciecha Kilara z „Ziemi obiecanej” pełnię brzmienia uzyskuje dopiero podczas wędrującej listy płac właśnie. Natomiast zatwardziałych telewidzów gorąco namawiam do pozostania z powidokami bohaterów „Mody na sukces” aż do ostatnich liter napisów końcowych. Po absurdach padających z ust Brooke czy Erica jakże skuteczną odtrutką dla ucha staje się rozwinięcie na orkiestrę muzycznego tematu serialu. Proszę zwrócić szczególną uwagę na ciekawy, w zasadzie już zabytkowy, elektroniczny beat.