To jest o was! [Traviata Znanieckiego w Operze Śląskiej]

13.12.2018
fot. Krzysztof Bieliński

MATEUSZ CIUPKA: Damę Kameliową czytałem, gdy miałem chyba 16 lat. Głupi wiek. Całym sercem byłem za Alfredo i byłem skłonny usprawiedliwiać szczerym porywem młodzieńczej miłości jego hańbiące zachowania wobec Violetty po tym, gdy go opuściła. Jednak o wiele gorszy od niej wydawał mi się Giorgio Germont, ojciec Alfreda, nie tylko dlatego, że sam się buntowałem przeciw rodzicom.

Zmiana punktu widzenia nastąpiła, gdy kilka lat później przeczytałem Nanę Emila Zoli. Nana, w przeciwieństwie do Violetty, jest do szpiku kości zepsuta – jest zgniłym owocem, który spadł z chorego drzewa francuskiego społeczeństwa okresu II Cesarstwa. Violetta taka nie jest – ma w sobie zdolność kochania i pragnienie szlachetności. Na jej tle Alfredo stał się w moich oczach smarkaczem, który nie wie, czego chce. Obie bohaterki mają jednak ze sobą coś wspólnego – aby żyć w dostatku, muszą oddać się mężczyznom. Tak był świat urządzony zarówno w 1853 roku, gdy Traviata wywołała skandal w Teatro la Fenice, jak i 27 lat później, w chwili pierwszego wydania Nany. Jeśli Traviatę pokazać sztampowo, albo łagodniej mówiąc - historycznie (a taka chyba jest obecnie grana w MET z Dianą Damrau), to właśnie przeterminowany społeczny problem będzie na pierwszym planie.

Michał Znaniecki zdawał sobie z tego sprawę, reżyserując w 2016 roku Traviatę w Szczecinie. Na licencji tego spektaklu powstała wersja w Operze Śląskiej w Bytomiu. Reżyser dzieło uwspółcześnił i mocno zaingerował w oryginał. Nie rezygnując z kontekstu społecznego, pokazał go od zupełnie innej strony, stawiając na scenie zwierciadło, w którym przegląda się widz-reprezentant dzisiejszego społeczeństwa. Jest tak, jakby Znaniecki mówił – "patrzcie, to o was!".


fot. Krzysztof Bieliński

Reżyser przeniósł akcję do paryskiego świata mody i zrobił z Violetty naczelną pisma "Vogue". W ten sposób usunął wątek jej "materialnej" prostytucji – trudno sobie wyobrazić, żeby kobieta pokroju Mirandy Priestley z filmu Diabeł ubiera się u Prady była skazana na męski portfel. Nie zmienia to jednak faktu, że prostytucja u Znanieckiego wciąż jest obecna – Violetta sprzedaje swój wizerunek i życie prywatne, skrzętnie dokumentowane na zdjęciach i upubliczniane w mediach społecznościowych.

Alfredo to paparazzi, jeden z trendsetterów tego socialowego szaleństwa – wpada z aparatem do apartamentu Violetty, w którym odbywa się branżowa impreza, a blichtr tego świata go wciąga – robi zdjęcia bez opamiętania (po hipstersku – analogiem). Pozornie zupełnie tam nie pasuje. Ma zwykłe czarne spodnie, martensy, parkę i koszulkę z uroczym napisem-aliteracją swojego imienia – LA Fredo. Dopiero w III akcie okaże się, że jest tego świata najgorszym przedstawicielem. Póki co wyznaje miłość.

W duet kochanków wcielili się Joanna Woś i Andrzej Lampert, który w partii Alfreda debiutował osiem lat temu, również w Bytomiu. Choć śpiewaków dzieli różnica wieku, to na scenie drżało między nimi powietrze. Świetnie wyglądająca Woś ma w sobie seksapil oraz urok Sophii Loren. Wybranie jej do roli Violetty-naczelnej „Vogue'a” był strzałem w dziesiątkę. Zabójczo przystojny Andrzej Lampert pasował do roli drapieżnego fotografa, zakochanego w Violetcie i jej modowym świecie.


fot. Krzysztof Bieliński

Miłość Violetty jest u Znanieckiego szczera. Gdy w akcie I w sam środek wyznań wkracza hałaśliwy tłum uzbrojony w smartfony, Violetta czuje wstyd, który nie towarzyszył jej chwilę wcześniej, gdy łapały ją obiektywy – wszak "miłość nie szuka poklasku". O ile libretto pozostawia pewien margines w kwestii uczuć (czy na pewno Violetta nie powraca później do bycia traviatą z przyczyn materialnych?), to wątpliwości rozjaśnia pomysł Znanieckiego, aby Violetta w akcie II zdecydowanie odrzuciła czek wypisywany przez ojca Alfreda, mający dodatkowo przekonać ją do opuszczenia kochanka. Ten ostatni w swoim gniewie i urażonej dumie dokonuje czegoś potwornego.

W kulminacyjnym momencie aktu III podbiega do chorej Violetty i zrywa jej perukę odsłaniając szpecącą, nowotworową (to już nie suchoty) łysinę. Dzieje się to przed kanałem orkiestrowym, by scena poniżenia bohaterki zrobiła na publiczności piorunujące wrażenie. Ale nie to jest najbardziej upokarzające – z odartą z resztek urody Violettą Alfredo zaczyna robić sobie kpiarskie selfie. Ten moment zapada na długo w pamięć.

I jak u Hitchcocka – kiedy już nastąpiło dramaturgiczne trzęsienie ziemi, Znanieckiemu udaje się zrobić coś jeszcze mocniejszego. Violetta umiera, a na drugim planie znajdują się trzy łóżka, na których leżą jej fantomy. Przy jednym tkwi skruszony Alfredo, unosząc w ramionach bezwładne ciało, przy drugim jego ojciec, przy trzecim służąca. Czy Violetta odchodzi sama? Czy, jak pisał Zbigniew Herbert, "będziemy zbawieni pojedynczo"? Na to pytanie Znaniecki nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Nim Violetta wyda ostatnie tchnienie, na scenę wtargnie jeszcze upiorny tłum z telefonami i, hałasując, spróbuje "strzelić fotkę" umierającej. Zderzenie tłumu z konającą jednostką wykorzystał także Zola w Nanie, choć tam ma ono zupełnie inne znaczenie.


fot. Krzysztof Bieliński

Zderzenie przekroczyło granice dzieła, bowiem Znaniecki wyreżyserował także oklaski. Martwa Violetta pozostaje na środku sceny, gdy kolejni śpiewacy wchodzą, by się ukłonić. Każdy na chwilę zatrzymuje się przy łóżku. Violetta pozostaje na scenie jak wyrzut sumienia – "Klaszczcie! Dobrze się bawiliście moim kosztem?".

Do samego końca śpiewakom udało się utrzymać wysoki poziom wokalny – ciemny i pełny tenor Andrzeja Lamperta brzmiał bardzo przekonująco. Chapeu bas za precyzyjną dykcję, która ciągle u większości polskich śpiewaków kuleje. Choć w niektórych momentach Joannie Woś brakowało selektywnego traktowania szybszych przebiegów, to za satysfakcjonującą należy uznać rekompensatę w postaci wyśmienitego atakowania wysokiego rejestru i zachowania sporej rezerwy "gazu" do ostatniego aktu – to znak rozpoznawczy naprawdę doświadczonych śpiewaków. Bardzo dobrze zabrzmiał także ukraiński baryton Stanisław Kuflyuk. Jego postać Znaniecki potraktował bezlitośnie – ze świętoszkowatego obrońcy moralności zrobił pastora, który na dodatek całkiem chętnie sięga po argumenty finansowe, aby jego córka wyszła korzystnie za mąż. Mam jednak wrażenie, że Kuflyuk zanadto polubił tego dobrego Giorgia przerywającego w akcie III festiwal hańby, jaki Alfredo urządził Violetcie, i grał swoją postać bez błysku zła w oku. A ten by się przydał.

Orkiestra prowadzona przez Bassema Akiki zabrzmiała efektownie, choć zdarzały się w smyczkach problemy intonacyjne. Znakomicie wypadło drewno, kontrabasy i blacha. Akiki, podobnie jak Joanna Woś, dobrze dawkował dynamikę, rezerwując prawdziwe fale uderzeniowe na najbardziej dramatyczne momenty. Orkiestra bodaj ani razu nie przykryła śpiewaków, co wbrew pozorom w niewielkim teatrze wcale nie jest takie proste.

Michał Znaniecki wskrzesił realną, odczuwalną i sugestywną dramaturgię Traviaty. Wydobył z tego dzieła drzemiącą w nim energię, dodając wiele od siebie. Na przykład podczas antraktu przed zasłoniętą kurtyną artyści baletu odtwarzali kulisy pokazu mody. Akt III nie rozpoczął się muzyką, ale szumem i hałasem, który robili chórzyści wkraczając na widownię z nieodłącznymi smartfonami – nawiązywali kontakt z publicznością, głośno gadali, robili sobie selfie – także z widzami (ciekawe, czy te zdjęcia zostaną jakoś wykorzystane…). Teatr wykraczał poza scenę i zbliżał się do publiczności, która czasem dawała się zrobić w konia, na przykład klaszcząc występom baletowym na początku aktu III, jakby była uczestnikiem tego balu.

Znaniecki wspomina w wywiadzie-rzece z Mateuszem Borkowskim o klatce w różnych znaczeniach. Jednym z nich jest ograniczanie własnej bujnej wyobraźni. Udało się – Traviata była spójna i konsekwentna. To nie słynna Tosca w kosmosie, tylko uwspółcześnienie, które zostało zrobione „po coś”. A po co? No, ja na przykład miałem wyrzuty sumienia, gdy na fanpage'u swojego bloga zamieściłem własne zdjęcie po spektaklu. „Czyżbym niewiele zrozumiał z przekazu tej inscenizacji?” - pomyślałem. A może wyrzut sumienia udowadnia, że wręcz przeciwnie?

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.