Karo Glazer: I tak narodził się we mnie jazz [wywiad]

23.08.2016
Karo Glazer: I tak narodził się we mnie jazz [wywiad]

Karo Glazer – artystka jazzowa, jedna z najoryginalniejszych w ostatnich latach. Konsekwentnie tworzy unikalny, muzyczny język. Jest wokalistką, kompozytorką, aranżerem i producentem w jednej osobie. Nagrywała w Polsce, USA, Szwecji i Niemczech, współpracując z wieloma artystami, m.in. z Mike’m Sternem, Larsem Danielssonem, Johnem Taylorem, Krzysztofem Ścierańskim, Markiem Napiórkowskim, czy Nilsem Wulkerem. A występowała już w całej Europie.

Władysław Rokiciński: Gramy w kalambury, a Pani losuje hasło „muzyka jako sposób na  życie”. Ma je Pani narysować w taki sposób, by Pani drużyna je odgadła, prosto i szybko. Jakie pierwsze skojarzenie przyszłoby Pani do głowy?

Karo Glazer: Podejrzewam, że narysowałabym bez zawahania siebie: stojącą z mikrofonem w ręce, kablami na ramieniu i gitarą u boku, łapiącą w pośpiechu taksówkę. Obok stałaby moja wielka walizka i widać byłoby, że znowu się gdzieś śpieszę. To kwintesencja mojego życia. Od jednego koncertu do drugiego, od produkcji płyty do studia filmowego. Pracuję w jednym momencie nad paroma projektami, dlatego muzyka gra we mnie bez przerwy. Mogę nawet śmiało powiedzieć,  że jest moim domem. Nauczyłam się w życiu, by wszystko dla niej ryzykować i jej podporządkowywać. Co chwilkę zmieniam miejsce, gdzie mieszkam. Nie przeszkadza mi to, a nawet to lubię. Dzwonią do mnie i mówią, że jutro mam być tu i tu…

I następnego dnia już tam Pani jest?
Sama jestem pełna podziwu dla swojej elastyczności i tej niezwykłej zdolności nieprzywiązywania się do miejsc. Umiem tak żyć właśnie dzięki muzyce. To ona motywuje mnie do poświęceń, dyscypliny i kreowania kolejnych projektów. Od lat żyję w imię zasady: “Nie ważne gdzie jestem, ważne co robię.”

Czy można zostać zawodowym instrumentalistą lub wokalistą, nie mając wsparcia i/lub wzoru w domu już w dzieciństwie? W Pani przypadku, zdaje się, wpływ domu na Pani przyszłość był niebagatelny.
Miałam to szczęście, że w moim domu zawsze było mnóstwo świetnej muzyki. Mój tato, choć nie był muzykiem, tylko architektem, zgromadził wielką kolekcję płyt. Bardzo kochał muzykę i ta miłość w naturalny sposób przeszła na mnie.

Jak to możliwe?
Po prostu był niesamowitym człowiekiem, który umiał zaszczepić w młodym człowieku pasję. Do dzisiaj pamiętam, jak opowiadał stojąc w kuchni: „…bo wiesz, było takich czterech chłopaków z Liverpoolu: Paul, John, George i Ringo.” Miałam wtedy pięć lat i wtedy wszystko się zaczęło. Zakochałam się w muzyce dzięki The Beatles.

A mama?
Była zawsze absolutną działaczką. Jak powiedziałam, że chcę się uczyć grać na instrumencie, zaprowadziła mnie na lekcje. Moi rodzice świetnie się w ten sposób dopełniali. Naprawdę miałam wielkie wsparcie w moim domu. To wielki dar dla młodego człowieka. Zawsze z moim bratem byliśmy traktowani bardzo partnersko przez rodziców. Nie czuliśmy się dziećmi, tylko członkami rodziny.  Jednak na pytanie czy można zostać zawodowym muzykiem bez wsparcia rodziny, odpowiem bez zawahania: TAK! Znam mnóstwo takich przypadków. Nie ma jednego wzoru. Moje życie ma jakąś historię, natomiast kogoś innego zupełnie inną i obie one mają prawo bytu.

Ja nigdy nie byłem uczony grać na czymkolwiek. Jak daleko sięga moja pamięć z dzieciństwa, nie było już fortepianu w domu, ale wiem, że był wcześniej i mój starszy brat był przymuszany do gry na nim. Nie udało się, też nadal na niczym nie gra. Gdzie tu znaleźć jakąś granicę sensu?
Po pierwsze, zaskakuje mnie słowo „przymuszany”. Nikt mnie nigdy do niczego nie przymuszał. Zresztą z moim charakterkiem trudno przymusić mnie do czegokolwiek i miałam już tak jako dziecko. Muzyka nie może narodzić się w takich warunkach. Ja po prostu grałam i miałam z tego frajdę.

Nigdy nie zakładała Pani, że będzie zawodowym muzykiem?
Miałam inny plan na życie. Podobnie jak mój tato, chciałam być architektem. Stało się inaczej. To nie ja wybrałam muzykę, tylko ona mnie. Wywróciła całe moje życie do góry nogami i ja się temu poddałam. To jak powołanie. Nie umiem robić nic innego. Dzięki takiemu nastawieniu umiem cieszyć się każdą chwilą mojego życia i widzieć cały czas, że szklanka jest do połowy pełna. Muzykowanie, bo tym jest dla mnie muzyka, nie może pochodzić od przymuszania kogoś do grania czy śpiewania.

Ale żeby coś w tej branży osiągnąć, trzeba umieć się zmobilizować, ćwiczyć…
W muzyce nie chodzi o robienie kariery, tylko o przekazywanie emocji. Muzycy mają tę piękną zdolność poruszania naszych serc tylko i wyłącznie dzięki swojej niezwykłej zdolności do odczuwania świata przez pryzmat swojej wrażliwości. To piękni ludzie. Gdy kochamy to kochamy, a gdy cierpimy to cierpimy. Zachwyca nas spadający liść na wietrze, a dźwięk syreny alarmowej inspiruje do napisanie nowej kompozycji. Widzimy i słyszymy to, czego normalny człowiek nie zauważa. O tym właśnie jest muzyka. To nie tylko technika i rzemiosło!

Brzmi bajkowo, z pewnością prawdziwie. Ale nawet Mozart musiał ćwiczyć.
Fakt jest niepodważalny, iż bez codziennych, wielogodzinnych ćwiczeń nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy, ale paradoks polega na tym, że my te ćwiczenia lubimy. One nas inspirują. Nikt nas do nich nie zmusza. Jeśli ktoś jest zmuszany do grania, a sam nie czerpie z tego jakiejkolwiek przyjemności, to choćby miał talent Zimmermana, nic z tego nie będzie. Trzeba mieć tę wewnętrzną potrzebę, której nie da się komuś na siłę wmusić. 

A jak było z jazzem? Przecież od razu nie wiedziała Pani, że będzie śpiewać jazz. Od czego się zaczęło? Wpłynęły na to, nie wiem, jakaś postać, zdarzenie, moment w życiu?
Wiele było takich momentów. Pierwszy to wspomniana już przeze mnie opowieść mojego taty o chłopakach z Liverpoolu. The Beatles otworzyli przede mną królestwo muzyki. Kochałam wszystko, co od nich pochodziło. To oni nauczyli mnie, że robienie muzyki jest jak kreowanie swojej własnej bajki. Pisanie piosenki to pisanie kolejnej opowieści. Może być liryczna, sentymentalna, ale równie dobrze może być zwariowana i odrealniona. Potem Quincy Jones z „Thrillerem” Michaela Jacksona. To był kosmos dla mnie. Słuchałam tej płyty bez przerwy.

I jeszcze pewnie to była Pani pierwsza płyta?
To była pierwsza płyta, jaką dostałam od taty! Przywiózł mi ją specjalnie w 1982 roku z Paryża, gdzie wtedy pracował. Dopiero co się urodziłam, a on już sprawił mi taki muzyczny prezent. Do dzisiaj mam ten album, a najbardziej niesamowity jest fakt, iż współpracuję teraz z londyńskimi producentami wystawianego na West Endzie musicalu „Thriller” i mam wpływ na to, jak wygląda to show. Historia zatacza niesamowite koła. Gdyby mój tato to widział, byłby na pewno przeszczęśliwy, widząc, że to wszystko dzięki niemu.

A był ktoś jeszcze oprócz taty?
Potem pojawili się w moim życiu Jimi Hendrix, Janis Joplin, John Mayall i cała generacja Woodstock. Mój tato wiedział, jak pokazywać mi muzykę dostosowaną do mojego wieku. Gdy byłam w liceum, tylko jeden muzyk się dla mnie liczył – Jaco Pastorius. Weather Report zdominowało moją playlistę w tamtym okresie i tak narodził się we mnie jazz.

Co jest istotą jazzu, jego wewnętrznym duchem? Z czego się bierze, czego pragnie, co wyraża, co daje? Muzykom i słuchaczom.
To bardzo indywidualna sprawa. Dla mnie od zawsze istotą jazzu była wolność. To pragnienie wolności inspiruje nas do improwizacji. Szukamy frazy, która w danej chwili pozwala nam wyrazić to, czego słowa nie są w stanie opowiedzieć. Każdy koncert jest inny. Każde solo jest inne. Każda publiczność jest inna. Jazz to nie wykonywanie muzyki – to jej tworzenie. Bez improwizacji nie byłoby jazzu. Wielu osobom trudno to pojąć, ale jazz to muzyka chwili. Teraz jest, a za chwilę jej nie ma. Jest ulotny, bo bezpośrednio wiąże się z naszymi emocjami i tak, jak i one, ma różne oblicza. Jednego wieczoru dana piosenka może być liryczna, innego może przyjąć zupełnie inny wyraz.

Jazz to interakcja?
Tak! Nie tylko pomiędzy muzykami, ale także pomiędzy publicznością. Gdy grają najwięksi, pokroju Hancocka czy Jarretta, zawsze mam wrażenie, jakbym uczestniczyła w boskim wydarzeniu. Wtedy scena staje się święta – namaszczona geniuszem. To naprawdę transcendentalne przeżycie. Najważniejsze jednak jest, by się temu poddać. Nie wolno walczyć z tym, co ta muzyka niesie ze sobą. Dla mnie jako dla muzyka, podstawą jest to, by oddać się muzyce bez granic. Gdy jestem na scenie, nie myślę, tylko przeżywam i pozwalam dojść moim emocjom do głosu.

To dlatego jazzmani tyle ćwiczą poza koncertami?
Chcemy, by nasza technika zawsze mogła wyrazić wszystkie emocje, które w danej chwili na scenie do nas przychodzą. Nie ma dla nas granic. To trochę jakby muzyka przemawiała przy użyciu nas, a my jesteśmy dla niej niczym medium. Wiem, że to zwariowanie brzmi, ale muzyka to nie tylko matematyka i robienie show. Bycie muzykiem jazzowym graniczy z emocjonalnym ekshibicjonizmem. Jako wokalistka, na scenie często czuję się naga, bo nie pozostawiam nic dla siebie. Wszystko daję mojej publiczności i myślę, że tego ode mnie oczekują. Gdy po koncercie słyszę, że dałam im tyle energii, wiem, że wykonałam moje zadanie dobrze. Muzyka ma nie tylko inspirować muzyków, ale przede wszystkim normalnych ludzi, do których dociera na co dzień. To był od zawsze mój cel, by muzyka inspirowała moją publiczność do podążania za swoimi marzeniami.

Czy źródło jazzu, jego świeżości, nadal bije w Stanach? A może takie pytanie jest w ogóle pozbawione sensu?
W dzisiejszym świecie trudno już mówić o źródle jazzu. Historycznie wiemy, skąd się wywodzi i jaką ewolucję przeszedł, jednak samo słowo jazz to za mało, by określić, co dany artysta sobą reprezentuje. Ja nigdy nie byłam za szufladkowaniem muzyki. Dla mnie muzyka jest jedna i dzieli się tylko na dobrą i złą. Szczerze, nie ma dla mnie znaczenia, czy to, czego słucham, to jazz, pop, rock’n’roll, etno czy klasyka. W muzyce nie ma granic.

Ale jednak te podziały cały czas mają się dobrze.
Tylko krytycy i wytwórnie muzyczne mają takie potrzeby dla celów marketingowych.

A Pani jest wokalistką jazzową. Bo jak inaczej Panią nazwać?
Dla wielu z pewnością zaskoczeniem będzie fakt, iż ja nigdy tak naprawdę nie czułam się wokalistką jazzową.

Jak to?
Ja po prostu śpiewam, a ponieważ umiem improwizować, krytycy nazywają to jazzem. Z mojego punktu widzenia, w mojej muzyce jest tyle samo Hendrixa, Jobima jak i Ravela. Dzisiejsza muzyka, nie tylko jazz, to eklektyzm. Najważniejsze dla każdego muzyka to znaleźć swoje korzenie.

Pani je znalazła dla siebie?
Trzeba wiedzieć, co było w naszym życiu, zanim pojawił się jazz. Trzeba odnaleźć siebie, a to zadanie dużo trudniejsze, niż odegranie ładnej melodii. Dla mnie jazz europejski to niesamowita kopalnia brzmień i stylów. Skandynawowie są nieziemscy, bo łączą muzykę ze swoim etnicznym brzmieniem. Uwielbiam grać z cudownym Larsem Danielssonem – właśnie dlatego. Jego kontrabas jest bezkompromisowy, a wiolonczela brzmi, niczym odgłosy wieloryba. Na mojej ostatniej płycie nagraliśmy utwór „Deep Breath” tylko i wyłącznie przy użyciu mojego głosu i jego wiolonczeli.

Tylko czy to jeszcze jest jazz?
Nie wiem… Ale na pewno jest to niezwykły utwór, w którym cały czas improwizujemy i zabieramy słuchacza do nieznanego mu świata. Po wysłuchaniu tego utworu ludzie mówią, że potrzebują paru minut ciszy, by się na nowo odnależć, bo tak wymowne jest to brzmienie. Jeśli chodzi znowu o amerykański jazz, ma on absolutnie czarną historię i brzmienie, bo wyszedł z bluesa. Bardzo to czuję. To bardzo moje, bo dla mnie blues też jest bazą do grania wszystkich innych rodzajów muzyki. Jest jak klej, który łączy wszystkie style i gatunki. W USA jazz miesza się z soulem, rockiem, funky, salsą, czy rytmami karaibskimi. To mieszanka, której nie da się opisać w tak krótkim czasie. Fascynujące jest jednak to, jak cała ta muzyka przepięknie ze sobą współgra i wzajemnie na siebie oddziaływuje. Taki eklektyzm kocham. Jednym słowem, świeżość muzyki nie zależy od miejsca, w którym powstaje, a od tego, kto ją gra. Muzycy to prawdziwi dromaderzy. Ciągle w trasie, czerpiemy inspiracje wszędzie tam, gdzie dane nam jest przebywać. O tym między innymi mówią moje programy muzyczne, które realizuję w Niemczech. Z największymi gwiazdami jazzu pokazujemy naszej publiczności, że muzyka jest jedna i jazz pięknie wpisuje się w tę ideę.

Czy wśród muzyków, z którymi Pani pracowała i występowała, jest ktoś, kto w jakiś szczególny sposób wpłynął na Pani rozumienie, czy odczuwanie jazzu, kto – jeśli wolno mi tak powiedzieć – dodał Pani skrzydeł?
Wielu artystów miało duży wpływ na to, jakim muzykiem jestem dzisiaj. Ośmielę się nawet stwierdzić, że każdy muzyk, z którym miałam w życiu przyjemność muzykować, wpłynął na to, jak pojmuję muzykę. Jedni dali mi dużą wiedzę teoretyczną, a inni otworzyli mnie na nowe kierunki. Byli również i tacy, którzy nauczyli mnie celebrować muzykę, dzięki czemu stała się ona moim życiem. Nawet moi uczniowie to osoby, od których często uczę się czegoś nowego. Nie zawsze chodzi o wiedzę i technikę. To właśnie w tym aspekcie duchowym wpisanych jest wiele tajemnic muzyki. Na pewno człowiekiem, z którym uwielbiam rozmawiać o muzyce, jest mój serdeczny przyjaciel Mike Stern. Często siedzimy na słuchawce i puszczamy sobie w ten sposób muzykę. Mamy podobny gust, więc kręcą nas podobne kawałki. Natomiast największym mistrzem w moim życiu był John Taylor, z którym współpraca przy płycie „Crossings Project” była niezwykłą przygodą muzyczną nie tylko dla mnie, ale i dla wszystkich, którzy w tym projekcie brali udział. To była najlepsza akademia muzyczna, jaką mogłam sobie w życiu wymarzyć. Dużo wcześniej, człowiekiem, któremu zawdzięczam do dzisiaj moje absolutne zwariowanie na punkcie rytmu, był Krzysztof Ścierański. Natomiast na pytanie kto mi w życiu dodawał skrzydeł, odpowiem niemuzycznie - moja rodzina i przyjaciele. Ważne, by mieć w życiu balans. Sama muzyka to za mało, by przeżyć życie w pełni. Musi być coś więcej.

Muzykę też przeżywa Pani w pełni. Jest Pani także kompozytorką. Czym różni się komponowanie muzyki, od jej wykonywania? Pytanie może jest naiwne, bo przecież wiadomo czym. Ale ja pytam o wymiar wewnętrzny, o takie duchowe rozróżnienie. Jeśli jest. Czy można powiedzieć, że jedna z tych dziedzin jest dla Pani ważniejsza?
To są nawet nie dwa różne światy, a trzy! W moim życiu mam stan komponowania w zaciszu domowym – absolutna samotność. Następnie stan produkowania i nagrywania muzyki w studiu – czyli kreatywny czas spędzony z bratnimi duszami. I na końcu stan koncertowy, czyli granie live – mnóstwo ludzi i ciągły pośpiech. Zabawne jest to, że żaden z tych stanów nie może w moim wykonaniu występować samoistnie. Potrzebuję ich wszystkich, by moje życie było zbalansowane.

Muzyka to nie fabryka.
Oczywiście! Każda piosenka potrzebuje czasu, by dojrzeć. To jest pewien cykl, który determinuje moje działania. Gdy jestem w studiu, mam wrażenie, że mogłabym z niego nie wychodzić przez rok i mogłabym cały czas nagrywać. Gdy jestem na scenie, nie chcę z niej schodzić, bo też mogłabym grać codziennie przez rok. Gdy znowu jestem w domu i komponuję, mogę tak bez końca. Żeby w tym wszystkim dobrze funkcjonować, trzeba się poddać tej zmienności stanów i zaufać, że to zdrowe. Tak już jest w byciu muzykiem. Wszystko trwa chwilę. Trzeba cieszyć się z tego, co jest teraz i być elastycznym. Każdy dzień przynosi nam coś nowego, więc jedyne, co mogę zrobić, to być otwartą na nowe projekty.

Co chwilę zmiana skóry. To musi być męczące…
Duchowo każdy z tych stanów paradoksalnie jest podobny, bo finalnie chodzi w każdym z nich o to samo – o muzykę. A jak już to powiedziałam wcześniej: muzyka to emocje. Komponowanie, produkowanie i granie muzyki, to dla mnie cały czas jedno i to samo. Znowu nie stawiam tu granic i płynnie przechodzę z bycia kompozytorką do roli artystki na scenie, a z roli producentki w rolę trenera wokalnego. Cały czas robię jedno i to samo – dzielę się moimi emocjami i wrażliwością na piękno.

A może marzy się Pani skomponowanie jazz-opery? Czy w ogóle ktoś kiedyś już taką skomponował? Gershwin?
Jazz-opera brzmi zachęcająco szczególnie, iż obecnie produkuję płytę dla znakomitej śpiewaczki operowej Ewy Warty-Śmietany. Łączymy tu wiele różnych wpływów muzycznych i stylów. Takie działania nie są mi obce. Uwielbiam zestawiać ze sobą elementy, które na pierwszy rzut ucha do siebie nie pasują. I tak, zamiast chóru filharmonii zaprosiłam na tę płytę chór gospelowy. Lubię łamać przyjęte zasady i bawić się muzyką. Na tej płycie będzie również przecudowny walc, niczym wyjęty ze słynnych „Nocy i dni”, ale nie gramy go tradycyjnie na 3/4, tylko po afrykańsku na 6/8. Efekt jest niesamowity.

Trochę boję się takich eksperymentów.
To proszę przestać! [śmiech]. Jedną z moich najulubieńszych płyt jest „Vocabularies” Bobbiego McFerrina, którą wyprodukował Roger Treece. Niezwykłe przedsięwzięcie łączące w sobie każdy rodzaj muzyki. Od klasyki i jazzu, przez muzykę brazylijską, arabską i hinduską, a skończywszy na popie. Przepiękna płyta, którą polecam każdemu, kto kocha muzykę wokalną.

Bardzo dziękuję za rozmowę! A jeszcze bardziej za Pani muzykę i śpiew. 
Było mi bardzo miło.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.