Nie musimy być identyczne [wywiad z Messages Quartet]

23.04.2024

W tym roku Messages Quartet obchodzi dziesięciolecie swojego istnienia. Jubileusz zbiegł się w czasie z wydaniem płyty w wydawnictwie DUX, która od niedawna gości na półkach sklepów i w serwisach streamingowych. Znajdują się na niej trzy kompozycje na klarnet i kwartet smyczkowy – Aleksandra Tansmana, Mieczysława Wajnberga oraz Dariusza Przybylskiego. Artystki nagrały płytę ze znanym polskim klarnecistą Piotrem Lato. Jest więc okazja, by spytać, jak to jest grać przez dekadę w tym samym składzie zespołu. A także jaką rolę w budowaniu jego tożsamości ma odkrywanie mniej znanej muzyki polskiej. O wszystkim opowiedziała czytelnikom portalu Presto Oriana Masternak, skrzypaczka z kwartetu Messages. A rozmowę przeprowadziła Anna Markiewicz.

 

Kto był pomysłodawcą płyty z tą właśnie muzyką?

Piotr Lato, klarnecista, z którym gramy i przyjaźnimy się od lat – każda z osobna oraz jako zespół. Piotr jest świetnym kameralistą, ale też przemiłym, skromnym człowiekiem, nasza praca przebiegała więc w fantastycznej atmosferze skupienia i porozumienia. Ponieważ tego typu odkrycia repertuarowe pokrywają się z założeniami naszego kwartetu, ochoczo zabraliśmy się do pracy nad tym wyzwaniem, a największym okazała się symfonia kameralna Wajnberga.

 

Właśnie o ten utwór chciałam na początku spytać, bo na płycie znalazła się autorska aranżacja zespołu. To była chyba dość skomplikowana misja?

Obsada Symfonii to klarnet, triangiel i orkiestra smyczkowa. My mieliśmy do dyspozycji tylko pięć głosów – kwartet i klarnet. W oryginale partie są rozpisane w dywizji, w każdym głosie – skrzypcach, altówkach, wiolonczelach – są jeszcze wewnętrzne podziały na dwa, a nawet trzy głosy. Wiele czasu zajęło nam więc zastanowienie się, gdzie co przenieść, rozpisanie tego tak, by muzyka zabrzmiała szeroko, bogato, potężnie, by miała dalej koloryt orkiestrowy, a nie kwartetowy. Było to karkołomne zadanie, ale też niezwykle twórcze. Z początku pracowaliśmy każdy osobno nad swoją partią, ale potem bardzo dużo czasu spędziliśmy na wspólnych próbach, kombinując, czy może zmienić rejestr, a może barwowo lepiej niż altówka zabrzmi wiolonczela… Większość pracy nad tym utworem na tym właśnie polegała. Ostatecznie jesteśmy zadowoleni z efektu.

 

A jak było z utworem Dariusza Przybylskiego? To nowy utwór, a więc premiera fonograficzna?

Tak, to premierowe nagranie, choć utwór był wcześniej wykonywany. Tytuł kompozycji Eine kleine Morgenmusik nawiązuje do Mozarta, szukaliśmy więc odpowiedzi na to, gdzie ukrywa się podobieństwo i doszliśmy do wniosku, że chodzi głównie o tę lekkość, prześmiewczość, mimo oczywiście innego języka. Skupiliśmy się więc głównie na poszukiwaniu pogodnego nastroju. Zupełnie innego niż u Wajnberga, gdzie – przynajmniej w moim odczuciu – dominuje bezbrzeżny, przygniatający wręcz smutek. Pomysły każdy z nas miał inne, ale ostatecznie wypracowaliśmy wspólną wersję.

 

I tu dochodzimy do ważnego pytania. Kwartet Messages ma już dziesięć lat, to jeszcze nie trzydzieści ani pięćdziesiąt, ale już całkiem sporo. Czy po takim czasie wyklarował się już jasny system podejmowania decyzji? Jak wygląda ten układ sił – monarchia, demokracja?

Demokracja, ale nie permanentna. Wyznajemy taką zasadę, że poszczególne ogniwa zespołu nie muszą być identyczne, nie musimy myśleć i grać tak samo, bo to byłoby po prostu nudne. Ale musimy mieć wspólny pogląd na dane zagadnienie. W muzyce najczęściej jest jeden głos wiodący w danym momencie i to on ma pewną przewagę decyzyjną. Z drugiej strony, po tylu latach grania razem, raczej żadna z nas nie zaproponuje czegoś, co dla pozostałych byłoby nieakceptowalne. Mamy już podobne spojrzenie na wiele spraw – to cecha każdej bliskiej relacji, a kwartet z pewnością taką jest.

 

Z tego, co wiem, zaczynały Panie grę w kwartecie już jako dorosłe, ukształtowane artystki. Czyli nie jeździły już Panie na kursy mistrzowskie prowadzone przez inne kwartety?

Nie. Natomiast każda z nas wniosła swój spory bagaż doświadczeń, studiów i wymienianie się nimi było bardzo inspirujące. Często współpracowałyśmy przy różnych projektach z innymi muzykami, co także było wzbogacające, a czasem niełatwe, bo trzeba było iść na kompromisy. Po dziesięciu latach można powiedzieć, że w takich sytuacjach jako kwartet tworzymy wspólny front.

 

Czy kiedykolwiek mierzyły się Panie z etykietką „żeńskiego kwartetu smyczkowego”? Muszę o to spytać, bo w polskiej kulturze muzycznej jest na takie zespoły osobna szufladka.

Jest, ale zastanawiam się dlaczego. Bo nie wiem, jakie to ma znaczenie.

 

Nikt chyba nie używa określenia „męski kwartet smyczkowy” np. w odniesieniu do kolegów z Kwartetu Śląskiego albo Cameraty.

Staramy się nie podkreślać tego żeńskiego aspektu. Ale – powiem to, choć to zapewne niepopularna opinia – uważam, że kobietom jest nieco trudniej w tym zawodzie, z czysto logistycznego punktu widzenia i pokutujących w społeczeństwie pewnych stereotypów. Każda z nas ma dzieci i ta gromadka już przewyższa liczebnie skład zespołu, jesteśmy więc obciążone, choć samo posiadanie rodziny jest wspaniałym wzbogaceniem życia. Na szczęście nasze dzieci posiadają zaangażowanych ojców, gdy pada więc pytanie: „to wy tu gracie, a co z dziećmi?”, odpowiedź jest prosta: „są z tatą, a z kim mają być?”. Natomiast mam wrażenie, że krytykom i organizatorom podoba się nasza mocna, kobieca energia, zaskakuje ich, bo chyba wciąż przebojowość i zdecydowanie przypisywane są z automatu mężczyznom. Długo by o tym mówić, ale może innym razem…

 

…szczególnie że w przypadku projektu, o którym rozmawiamy, mamy jednego pana na pokładzie.

Tak, fantastycznego muzyka zaangażowanego, podobnie jak my, w odkrywanie zapomnianej muzyki.

 

Przeglądając listę „odkurzonych” przez Panie kompozytorów, dostrzegłam Morawskiego, z którym i ja miałam do czynienia. Panie też grały to z takich szaroczarnych, ręcznie pisanych nut?

Tak. Podobnie było z kwartetami Szymona Laksa, wielokrotnie trzeba było się zastanawiać, czy ta nuta jest na linii, czy pod nią, co zrobić z rozbieżnościami między partyturą a głosami. Bardzo cieszymy się, że najpopularniejszy z jego kwartetów, trzeci, który najchętniej wykonywałyśmy, dzięki staraniom naszym i wydawnictwa Boosey & Hawkes ma nowe wydanie – drukowane, przejrzyste, co stwarza nareszcie komfortowe warunki pracy. Tak, jest to praca żmudna…

 

…i chyba wymagająca odwagi, bo czasem trzeba podjąć samemu decyzję, co ta plama w nutach oznacza, rozsądzić w imieniu kompozytora.

Jeśli np. harmonia wydaje się bardzo zaskakująca, wymagająca korekty, to trzeba takie miejsce najpierw wyćwiczyć, tak samo wersję alternatywną, by móc uczciwie i trafnie ocenić, która jest bardziej prawdopodobna. To oczywiście zabiera mnóstwo czasu, natomiast z koleżankami często miewałyśmy refleksję, że może jednak łatwiej mierzyć się wprost z rękopisem niż z edycją już poprawioną, co ma miejsce np. w przypadku kwartetów Moniuszki, które są bardzo mocno skorygowane przez wydawcę. To ułatwia i przyspiesza pracę, natomiast w przypadku choćby rosyjskich wydań Mozarta, pełnych ingerencji wydawcy, dokopanie się do tego, co naprawdę pochodzi od kompozytora, również pochłania mnóstwo czasu i wysiłku. Generalnie edytowanie cudzych dzieł wymaga odwagi, bo czasem trzeba coś zmienić, by po prostu lepiej brzmiało. Nie wszystkie kompozycje zalegające w szufladach są na jednakowo dobrym poziomie, niekiedy wymagają małej pomocy. Czasem nie zachwycają od pierwszego usłyszenia, ale w procesie pracy nad utworem, ustawiając właściwe proporcje między głosami, plany, kontrapunkty, udaje się sporo potencjału z tej nieznanej twórczości wydobyć.

 

A jak wygląda u Pań kwestia instrumentów? Były specjalnie dobierane do siebie? Kiedy słuchałam nagrań, miałam wrażenie, że jest w brzmieniu zespołu wiele kolorów, ale one pasują do siebie, nie gryzą się.

Miło mi to słyszeć, bo brzmienie jest czymś, nad czym spędzamy dużo czasu, i jest to esencją tożsamości zespołu. Instrumentów nie dobierałyśmy pod kątem kwartetu, ale każdy z nich odzwierciedla charakter i osobowość każdej z nas i uwypukla to, co w jej grze jest najlepsze.

 

Czy wymieniają się Panie rolami pierwszego i drugiego skrzypka?

 

Zdarza nam się wymieniać, ale dzieje się to bardzo rzadko, bo są to bardzo różne sposoby gry. Każda z nas jest dobra dokładnie w tym, co robi, i też najlepiej nam się komunikować w tym sprawdzonym układzie. Natomiast bardzo rzadko piszemy w programach „skrzypce I”, „skrzypce II”, bo uważamy, że obie te partie są tak samo wymagające i potrzebują po prostu innych kompetencji. Ja uwielbiam grać drugie skrzypce, tworzyć ten środek, wypełnienie, słyszę wszystko od środka. Ale też nasze usadzenie zmienia się w zależności od repertuaru. Kiedy gramy np. kwartety Haydna, wybieramy układ wiedeński, w którym skrzypce są naprzeciwko siebie, wtedy ta muzyka jest bardziej żywa, jest lepszy dialog. Nawiasem mówiąc, my nie siedzimy, a stoimy. Ale gdy gramy muzykę współczesną, np. tak było przy naszej ostatniej płycie z Piotrem Lato, skrzypce są obok siebie, wiolonczela w środku i altówka z boku. Bo dzięki temu jest więcej dźwięku.

 

A gdzie wtedy siedział Piotr?

Na samym środku, jak ten błogosławiony między niewiastami. Zależało nam na uzyskaniu efektu kameralnego, bez podziału na solistę i towarzyszący mu kwartet.

 

Czy są plany na jakieś kolejne wspólne płyty? Czy na razie trzeba się nacieszyć tą najnowszą, która od niedawna jest na rynku?

Trzeba się nacieszyć. Mamy zaplanowane koncerty promocyjne, terminy są dostępne na naszej stronie internetowej i w mediach społecznościowych. A potem… zobaczymy, polskiej muzyki na klarnet z kwartetem smyczkowym właściwie prawie nie ma, szukamy więc kolejnych perełek i nie wykluczamy, że gdy uzbieramy ich odpowiednią liczbę, coś nowego z tego wyniknie. Na razie jednak chcemy skupić się na promowaniu muzyki z najnowszej płyty, bo jest naprawdę mało znana.

 

 

W ogóle nie mogę sobie przypomnieć, żebym kiedykolwiek te pozycje widziała na afiszu koncertowym.

Prawda? Mozart, Brahms i pomysły się kończą. I wtedy wkracza Piotr Lato ze swoim badawczym zacięciem i trafia na nas – a my także lubimy odkrycia.

 

 

Publiczność też chyba lubi. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że jeśli mam coś na koncercie usłyszeć po raz setny, to po prostu na niego nie pójdę, choćby grali moi ulubieni wykonawcy. Natomiast zupełnie nowa pozycja repertuarowa od razu wzbudzi moje zainteresowanie. A propos powtarzalnego repertuaru chciałabym spytać o to, jak wygląda praca, gdy nad danym utworem pochylają się Panie po raz kolejny? Z pewnością w ciągu tych dziesięciu lat nieraz trzeba było coś powtórzyć.

Myślę, że podstawy są niezmienne, ale też wizja trochę ewoluuje. Najlepiej zobrazuje to przykład kwartetów Szymona Laksa, które nagrałyśmy na naszej debiutanckiej płycie siedem lat temu – niedawno ktoś nam powiedział po koncercie, że gramy to zupełnie inaczej niż na płycie. Wielu rzeczy nie ustalamy na sztywno, możemy sobie na to pozwolić dzięki temu, że dobrze się rozumiemy, jest więc miejsce na pewną swobodę interpretacji. Nie wiem, jak by to było, gdybyśmy miały grać jakieś utwory po kilkaset razy, czy nie wkradłaby się już rutyna.

 

Kto decyduje o tym, gdzie i jaki repertuar Panie wykonują? Czy zespołem opiekuje się jakiś menedżer, agencja?

Kilka razy próbowałyśmy podjąć z kimś współpracę, ale wydaje mi się, że w tym momencie albo nie ma, albo gdzieś się bardzo dobrze ukrywają menedżerowie, których określiłabym mianem kompleksowych. Same więc robimy wszystko, dzielimy się zadaniami, a tej pracy – takiej poza próbami i ćwiczeniem z instrumentem w dłoni – jest naprawdę dużo, choć może tego nie widać. Jest to przede wszystkim podtrzymywanie kontaktów z różnymi instytucjami.

 

Podejrzewam, że przeciętny słuchacz ma taką wizję, że kwartet jest dowożony limuzyną na koncert, a potem idzie na bankiet lub kolację zaproszony przez agenta razem z gospodarzem koncertu. Ma tylko grać i prezentować się w dobrej formie na estradzie. Tymczasem, z kim nie rozmawiam, jeśli ktoś gra koncerty, to zwykle przeznacza na zorganizowanie ich co najmniej tyle samo czasu, co na przygotowanie utworów.

Szczególnie dużo wysiłku trzeba włożyć w zorganizowanie koncertów z muzyką mało znaną, taką jak my gramy.

 

Jak to? Potencjalni organizatorzy nie cieszą się z propozycji, dzięki której ich stała publiczność pozna nowe dzieła? Woleliby tego Mozarta i Brahmsa?

Raczej tak. Jest taka tendencja, by minimalizować liczbę nowości w repertuarze. Na szczęście udaje nam się umieszczać je w programach występów, które są organizowane bez naszego udziału. Sprzyjające okoliczności stwarza też np. współpraca z różnymi fundacjami i stowarzyszeniami, dzięki czemu możemy grać koncerty dokładnie takie, jak sobie wymarzymy. Zdarzają się też zaproszenia na imprezy, których osią jest właśnie taki nietypowy repertuar – w tym roku ponownie będziemy gościć na festiwalu w Austrii, gdzie co roku wręcz nas proszą o wykonanie mniej znanych utworów, nie tylko z kręgu muzyki polskiej. Z reguły jednak w programie musi pojawić się jakiś hit, ale też, nie ukrywajmy, pięknie jest zagrać Beethovena czy Mendelssohna i czasem z własnej woli chcemy umieścić ich w programie.

 

Czy dziś łatwiej dostać jest dotację na wykonanie lub nagranie utworów wywodzących się ze ścisłego kanonu, np. dzieł Chopina, czy przeciwnie, promowane jest odkrywanie twórców i muzyki nieznanej?

Myślę, że systemy grantowe są kompletnie nieprzewidywalne. Jak większość muzyków w tym kraju co roku składamy mnóstwo wniosków o dofinansowanie różnych projektów i właściwie zawsze wyniki nas zaskakują. Pomysł, który w naszych oczach miał gwarancję powodzenia, nie przechodzi eliminacji albo dostaje tylko ułamek wnioskowanej dotacji. Inny, który wydaje nam się mniej atrakcyjny z punktu widzenia komisji opiniującej, otrzymuje grant. Akurat nasza płyta z Tansmanem i Wajnbergiem dostała dofinansowanie z ministerstwa, na pewno dzięki uzyskanej dotacji prace nad nią trwały krócej, niż byłoby to w przypadku samodzielnego poszukiwania sponsorowania z innych źródeł.

 

A więc rozumiem, że kryterium potencjalnej szansy na grant nie jest wiążące przy ustalaniu planów repertuarowych kwartetu?

Może kiedyś tak było, dziś już nie. Swoją drogą, powoli wyczerpuje się już pula nieznanych kompozytorów, teraz przychodzi moment weryfikacji, które z tych odkurzonych, wyciągniętych z zakamarków utworów zostaną w repertuarze koncertowym i fonograficznym na stałe, a które znów przepadną jako mniej udane. Ciekawe, jak to się rozwinie. Czy wrócimy, po okresie odkrywania dzieł zapomnianych, do kanonu, a może to właśnie będzie nasz nowy kanon?

 

Skoro jesteśmy przy kanonie – porozmawiajmy o wizerunku scenicznym. Z tego, co obserwuję, Panie odchodzą od klasycznych czarnych sukni na rzecz ubiorów bardziej kolorowych, wizerunku bardziej dynamicznego.

Wybór strojów to jest Leitmotiv, który co jakiś czas powraca w naszym zespole. Stroje mają odzwierciedlać nasze spojrzenie na naturę i strukturę kwartetu smyczkowego. Np. w poprzednim sezonie grałyśmy koncerty w białych strojach, ale kolor był jedynym elementem, który je łączył. Jedna grała w sukience, inna w spodniach, kolejna w kombinezonie i w ten sposób każda z nas podkreślała własną indywidualność. Podobnie mamy zestaw sukienek o takim samym kroju, ale każda z nich ma trochę inny odcień ciemnego różu – fuksja, buraczkowy itd. Nie mamy jednakowych mundurków, dobieramy jednak stroje na każdy koncert w ramach umówionych zestawów, żeby wyglądało to spójnie.

 

Mam wrażenie, że ten wizualny kontekst koncertów jest coraz bardziej świadomie kreowany, jest częścią widowiska. Oczywiście koncert jest czymś innym niż płyta czy słuchanie muzyki z zasobów internetu, z uwagi na jednorazowe przeżycie, na akustykę sali i wiele innych elementów. Ale też coraz ważniejsze wydaje mi się syntetyczne łączenie wrażeń wzrokowych i słuchowych.

Muzyka zawsze będzie u nas na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o przekaz, natomiast chętnie dopełniamy go subtelnym elementem wizualnym. Jest to coś, co sprawia, że te wiadomości dla słuchacza, te Messages, jakie tworzą nazwę naszego zespołu, są jeszcze ciekawsze, bardziej urozmaicone.

 

Spytam jeszcze o plany jubileuszowe – szykują się koncerty?

Tak! Jubileusz obfituje w wiele arcyciekawych projektów, zróżnicowanych pod względem programowym, zaplanowanych w najróżniejszych salach. Będziemy miały możliwość wystąpić w Austrii, na Słowacji, w Poznaniu, Warszawie, Rzeszowie, Krakowie i wielu innych miejscach. Miałyśmy wiele pomysłów, nie wszystkie spotkały się z otwartością organizatorów, a nie chciałyśmy iść na kompromisy. Jednym z koncertów będzie nasz październikowy występ w schronisku nad Morskim Okiem, gdzie będziemy grały m.in. Szymanowskiego. Chcemy zaproponować słuchaczom wydarzenia niebanalne, które zapadną im w pamięć, wyjść poza środowisko tradycyjnych sal koncertowych. Planujemy też koncerty z innymi muzykami, z którymi do tej pory występowałyśmy, m.in. z Piotrem Lato, Julią Kociuban, a także z tymi, którzy czasowo zastępowali nas w kwartecie, gdy my z powodów rodzinnych musiałyśmy chwilowo odłączyć się od zespołu – Elżbietą Mrożek, Aleksandrą Steczkowską, Marcinem Mączyńskim. Wszyscy wnieśli coś do naszego rozwoju.

 

Trzymam zatem kciuki za ciekawe koncerty w tym jubileuszowym roku – i w następnych oczywiście także.

A my już dziś zapraszamy!

 

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.